Álora
– małe,
andaluzyjskie miasteczko, czterdzieści kilometrów od Malagi. Z powodów
obronnych, zbudowano je na zboczu góry. Dlatego ulice są strome i wąskie. –
Zostawmy lepiej samochód przed wjazdem do Álory i przejdziemy się, co? – proponowałam za każdym razem,
kiedy coś trzeba było w tym mieście załatwić.
Prowadzenie samochodu i parkowanie jest, bowiem dla przeciętnego
europejskiego turysty czymś tak stresującym, że lepiej nie próbować. W oczach
Polaka czy Niemca wyraźnie widać strach, kiedy zjeżdża ze stromej, wąskiej
uliczki w Álorze. 5
kilometrów na godzinę i przez cały czas kontroluje ile jeszcze centymetrów
brakuje do tego, żeby obetrzeć zderzak. W tym czasie Hiszpan idący do sklepu
przeciśnie się jeszcze między samochodem i murem, a przy tym krzyknie. – Don’t
worry!
– albo po swojemu.
– Tu
tranquilo no pasa nada! To, że niczym się nie przejmują widać też kiedy patrzy
się na ich auta. Większość ma poobijane zderzaki, wgniecione drzwi oraz
uszkodzone lusterka.
Być może dlatego, że Álora
taka mała to też tradycyjna i „zaściankowa”. W końcu położona z dala od Madrytu
czy Barcelony. Mimo wszystko ogarnęło mnie ogromne zdziwienie, gdy na
drogowskazie wskazującym centrum miasta odkryłam wlepkę. – Stop feminazis! – od razu krzyknęłam. – Nie,
tutaj takie rzeczy się nie zdarzają! Musieli tu być Polacy! – pomyślałam, że to
po prostu niemożliwe. Przecież to kraj, w którym aborcja jest dozwolona, w
szkołach prowadzone są zajęcia antydyskryminacyjne i zapobiegające rasizmowi, a
posiadanie marihuany jest legalne.
Po chwili przypomniałam sobie jednak jak jeden z uczniów
szkoły zawodowej, w której stowarzyszenie Mujeres
Entre Mundos prowadziło zajęcia na temat imigrantów, powiedział. – Ten, kto nie jest Hiszpanem, nie powinien dostawać u nas pracy! I dotarło do mnie, że to jednak możliwe, a wlepki typu –
Jakie Derby? W Warszawie jest tylko Legia – nie są naszą narodową tradycją.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz