Szukaj na tym blogu

środa, 6 lutego 2013

Na straganie w dzień targowy

– O! Jest promocja pomarańczy – krzyknęłam podczas zakupów w jednym z warszawskich hipermarketów. Pobiegłam tam i zaczęłam wybierać. Ten brzydki, ten zepsuty, ten wygląda jak cytryna, a ten pewnie ma strasznie dużo pestek. W końcu, z wielkim trudem wybrałam cztery sztuki i z żalem wróciłam myślami do chwil sprzed tygodnia, kiedy to w niedzielny poranek wybrałam się z Geyikbayiri do pobliskiego Çakirlar na turecki bazar owocowo- warzywny.


Przyjechali lokalni rolnicy sprzedać to, co mają, a wspinający się turyści i mieszczuchy z Antalyi kupić trochę dobrych owoców, warzyw oraz przypraw. Dostać tam można niemal wszystko od plastrów miodu, przez figi, orzechy włoskie, aż po granaty, czerwoną paprykę i oczywiście przepiękne pomarańcze.

– Chodź, obejrzymy wszystkie stragany po kolei, zrobimy zdjęcia, a potem zaczniemy zakupy – powiedział mój towarzysz podróży. Jednak to nie jest proste. Najlepiej nie zatrzymywać się przy żadnym ze straganów na dłużej niż pół sekundy, bo sprzedawca zaczyna. – Hello my friend! Where are you from? – później pokazuje swój produkt, zachwala po turecku, a na koniec dodaje. – Only two lira for kilo.

Po takiej demonstracji ludzie nieznający tureckich technik sprzedaży, wrażliwi i mili dla innych, czyli tacy jak ja, są zgubieni. – No to może kupię, bo mi pokazał, taki był miły, zajęłam mu tyle czasu – mówiłam z wyrzutami sumienia i czasami rzeczywiście kupowałam. Jeśli jednak rzecz czy owoc, który zachwalano nie był mi potrzebny uciekałam z podkulonym ogonem i wyrzutami sumienia.

Podczas zakupów moją uwagę przykuło między innymi stoisko pełne słoików, butelek i suszonych owoców oraz warzyw. Wiele tam było dziwnych, kolorowych, jadalnych produktów, o których istnieniu nie miałam pojęcia. Oglądałam i podziwiałam. Tym razem nie byłam jednak namawiana do kupowania. Pan nie był natrętny. Dlatego zaryzykowałam i zapytałam. – Foto? – powiedziałam pokazując aparat fotograficzny. Turecki sprzedawca dziwnych rzeczy kiwnął potakująco głową. Nawet uśmiechnął się specjalnie do zdjęcia.


Bazar pochłonął mnie na kilka godzin, a moje pieniądze w dużej ilości. Wróciłam, bowiem do Geyikbayiri z plecakiem pełnym granatów, pomarańczy, papryki, pomidorów i z butelką po wodzie mineralnej napełnioną sokiem z granatów. Tureckie wieśniaczki, zazwyczaj muzułmanki, w chustach na głowach wystukują na miejscu, na straganie owoce granatów do wiadra. Wyciskają z nich sok, który wlewają do butelek po coca-coli, wodzie mineralnej po to, żeby sprzedać. Nie zawracają sobie głowy sprawami higieny. Po co? Przecież sanepid ich nie odwiedzi. Zresztą w rejonie, w którym spędziłam trochę czasu, wiele jest takich miejsc, do których lepiej, żeby sanepid nigdy nie zaglądał.