Trzeba było uważać na rowery i samochody, bo wielu
postanowiło po kilku Tinto de verano
(wino z lemoniadą lub wodą gazowaną) pojechać do domu samochodem lub miejskim
rowerem „Sevici”.
– Gdzie jest ten bar? – zapytałam. – Spokojnie – odpowiedział
mój towarzysz podróży. Z głównej ulicy skręciliśmy w mniejszą, jeszcze mniejszą
i w końcu w zupełnie ciasną. – Czy to na pewno tutaj? – wyraziłam swoją
wątpliwość. Nazwa ulicy niby się zgadzała, numer też, ale drzwi do baru
przypominały raczej wejście do piwnicy, a nie do miejsca znanego z występów flamenco.
Dodatkowo w pierwszym pomieszczeniu nikogo nie było. Po
przejściu do drugiego moim oczom ukazał się tłum oraz wiatraki na suficie,
które próbowały schłodzić gorące powietrze. Niestety mieszały je tylko, co sprawiało,
że każdy kto przyszedł obejrzeć oraz posłuchać flamenco ocierał pot z czoła i zamawiał kolejne wino, piwo lub
coca-colę.
Tłum siedział wpatrzony w scenę oraz zasłuchany. Dwóch
mężczyzn i kobieta prezentowało swoje umiejętności. – Ajajaj… uuuuu – śpiewał jeden
z nich i klaskał rytmicznie. To ostatnie jest ważnym elementem całego występu.
Tak ważnym, że gdy rozentuzjazmowany tłum zaczął poklaskiwać śpiewak wykonał przeczący
ruch głową i pogroził palcem. Smutni widzowie opuścili dłonie. Akompaniował
gitarzysta, a kobieta w zielonej sukni dała popis taneczny.
Wszystko razem składało się na łzawą historię, którą
występujący starali się opowiedzieć. Gdyż we flamenco właśnie o to chodzi, że trzeba tańcem, śpiewem, muzyką o czymś
opowiedzieć. Co mówili tego wieczoru? Nie wiem, niewiele zrozumiałam. Nie miałam
też za bardzo, kogo zapytać.
Wokół siebie słyszałam wiele języków. – Marcin, a o czym on
śpiewa? lub – Yes, thank you! Z kolei jeden z mężczyzn, który zanosił do
stolika jedzenie i z ręki wypadła mu kanapka krzyknął. – Ku..a mać! Poza barmanami
trudno było znaleźć kogoś, kto mówiłby po hiszpańsku, a podobno flamenco to wciąż ważny, narodowy
taniec, który nie jest tylko atrakcją turystyczną.