Szukaj na tym blogu

środa, 30 maja 2012

Widownia, która nie może klaskać

Temperatura spadła niewiele poniżej trzydziestu stopni, duszno, ale przynajmniej nie ma słońca. Dlatego mieszkańcy Sewilli wyruszyli na spacer w poszukiwaniu nocnych rozrywek. W barach tłok, a dzieci biegają po ulicy mimo tego, że dawno powinny spać. Nikt się tym jednak nie przejmuje, bo przecież noc to najlepsza pora na życie towarzyskie. Ja też postanowiłam zmierzyć się z nocnym, andaluzyjskim życiem. Wyruszyłam w poszukiwaniu baru, w którym poza tapasami oraz winem w ofercie są występy flamenco.

Trzeba było uważać na rowery i samochody, bo wielu postanowiło po kilku Tinto de verano (wino z lemoniadą lub wodą gazowaną) pojechać do domu samochodem lub miejskim rowerem „Sevici”.

– Gdzie jest ten bar? – zapytałam. – Spokojnie – odpowiedział mój towarzysz podróży. Z głównej ulicy skręciliśmy w mniejszą, jeszcze mniejszą i w końcu w zupełnie ciasną. – Czy to na pewno tutaj? – wyraziłam swoją wątpliwość. Nazwa ulicy niby się zgadzała, numer też, ale drzwi do baru przypominały raczej wejście do piwnicy, a nie do miejsca znanego z występów flamenco.

Dodatkowo w pierwszym pomieszczeniu nikogo nie było. Po przejściu do drugiego moim oczom ukazał się tłum oraz wiatraki na suficie, które próbowały schłodzić gorące powietrze. Niestety mieszały je tylko, co sprawiało, że każdy kto przyszedł obejrzeć oraz posłuchać flamenco ocierał pot z czoła i zamawiał kolejne wino, piwo lub coca-colę.

Tłum siedział wpatrzony w scenę oraz zasłuchany. Dwóch mężczyzn i kobieta prezentowało swoje umiejętności. – Ajajaj… uuuuu – śpiewał jeden z nich i klaskał rytmicznie. To ostatnie jest ważnym elementem całego występu. Tak ważnym, że gdy rozentuzjazmowany tłum zaczął poklaskiwać śpiewak wykonał przeczący ruch głową i pogroził palcem. Smutni widzowie opuścili dłonie. Akompaniował gitarzysta, a kobieta w zielonej sukni dała popis taneczny.



Wszystko razem składało się na łzawą historię, którą występujący starali się opowiedzieć. Gdyż we flamenco właśnie o to chodzi, że trzeba tańcem, śpiewem, muzyką o czymś opowiedzieć. Co mówili tego wieczoru? Nie wiem, niewiele zrozumiałam. Nie miałam też za bardzo, kogo zapytać.

Wokół siebie słyszałam wiele języków. – Marcin, a o czym on śpiewa? lub – Yes, thank you! Z kolei jeden z mężczyzn, który zanosił do stolika jedzenie i z ręki wypadła mu kanapka krzyknął. – Ku..a mać! Poza barmanami trudno było znaleźć kogoś, kto mówiłby po hiszpańsku, a podobno flamenco to wciąż ważny, narodowy taniec, który nie jest tylko atrakcją turystyczną.

niedziela, 27 maja 2012

Smutny balonik z helem

– Gdzie leży Nigeria? Co można tam zobaczyć? Dlaczego człowiek pochodzący z Afryki różni się od tego z Europy? Po co ludzie emigrują i jakie problemy muszą pokonać w kraju, do którego dotrą? – na te oraz podobne pytania próbowali znaleźć odpowiedź uczniowie ze szkoły podstawowej, znajdującej się w miejscowości, położonej trzydzieści kilometrów od Córdoby.

Gloria, szefowa Stowarzyszenia Mujeres Entre Mundos, która pochodzi z Nigerii, w oparciu o swoje doświadczenia prowadziła zajęcia. A dzieci podnosiły ręce i pytały. – Czy Nigeryjczycy grają w piłkę nożną? Czy w twoim kraju jest tak samo gorąco jak latem w Sewilli? Co było dla ciebie najtrudniejsze, kiedy do nas przyjechałaś? Gdzie nauczyłaś się hiszpańskiego?

Gloria, cierpliwie odpowiadała i tłumaczyła jak należy traktować osoby mające inny kolor skóry. Zresztą to nie pierwsze zajęcia i nie pierwsza szkoła, w której przeróżne organizacje starają się nauczyć dzieci, że rasizm to zła postawa.
Autonomiczny Rząd Andaluzji (Junta de Andalucía) wyprodukował nawet cykl materiałów dotyczących tego problemu, takich jak na przykład krótkie filmy. Podczas zajęć w szkole w Sewilli, Marta z Mujeres Entre Mundos pokazała dzieciom jeden z nich. Rozpoczyna się on płaczem hiszpańskiego dziecka.

Dziewczynka płacze, bo wypuściła z ręki balonik z helem, odfrunął, ale zatrzymał się na wysokiej latarni. Usłyszał to czarnoskóry człowiek, podszedł do dziecka, ocenił sytuację, wszedł na latarnię i przyniósł balonik. Kiedy wręczał zrozpaczonej dziewczynce zgubę przybiegła jej matka. Zaczęła krzyczeć oraz pokazywać mężczyźnie, żeby sobie poszedł i nie dotykał jej dziecka, bo jest murzynem. Zabrała córkę oraz uciekła. Tymczasem smutny, czarnoskóry człowiek zabrał balonik i poszedł do swojego mieszkania. Kiedy otworzył drzwi okazało się, że ma już kilkanaście podobnych baloników z helem.

Władze nawet najmłodszych mieszkańców Andaluzji chcą nauczyć, że rasizm jest zły. Choć nie zawsze przynosi to pożądany efekt. Tymczasem w Hiszpanii (a zwłaszcza w jej południowej części) imigranci to poważny problem. W Sewilli na każdym skrzyżowaniu można spotkać przybysza z Afryki, który sprzedaje chusteczki higieniczne.

***
W jednej ze szkół znalazłam też element kultury polskiej. Z okazji dnia kobiet, dzieci przygotowały plakaty, które do dziś wiszą na korytarzu. Na każdym z nich przedstawiono życie wybranej przedstawicielki płci żeńskiej. Obok malarek Fridy Kahlo oraz Marii Sibylli Merian został przyklejony plakat z życiorysem Marii Skłodowskiej- Curie. Pomyślałam wtedy, że może to jednak dobrze, iż jeden z warszawskich mostów został nazwany jej imieniem.

wtorek, 22 maja 2012

Ucho byka na pamiątkę

– Jesteśmy torreadorami, zabiliśmy dziś byka – usłyszałam od dwóch młodych mężczyzn, którzy zabrali nas, autostopowiczów z miejscowości Constantina do Sevilli. Poinformowali także o tym, że bilety na corridę nie są drogie i warto to widowisko obejrzeć. Poszliśmy.

Kiedy zobaczyłam arenę na Plaza de Toros, krzyknęłam. – Fajnie to wygląda! – niestety moje odczucia były takie tylko przez chwilę. Kiedy byk wkroczył na arenę spoważniałam. Zaczęła się „zabawa” ze zwierzęciem, które męczone przez dwadzieścia minut pada na ziemię. Gdyby jednak zgadywać tylko na podstawie reakcji widowni, w czym uczestniczymy to odpowiedziałabym, że to mecz piłki nożnej. Krzyczą, wstają, klaszczą, gwiżdżą, jedzą i piją piwo. 


Walka z bykiem ma kilka etapów. Na początek torreadorzy drażnią zwierzę przy pomocy żółto-różowych płacht. Byk jest jeszcze żwawy i niebezpieczny. Drugi etap jest przerażający. Pikador, czyli jeździec na koniu wbija bykowi lancę w unerwiony garb na karku. Leje się krew, koń prawie się przewraca, a Hiszpanie krzyczą uradowani. Później jest tylko gorzej, bo kolejni starają się wbić bykowi w to samo miejsce krótkie włócznie. Potem wkracza matador z czerwoną płachtą i drażni zwierzę po to, żeby je zabić poprzez wbicie szpady w kark. Dobrze, kiedy od razu trafi w odpowiednie miejsce i cios powali byka, a nie zawsze się udaje. I wreszcie moment końcowy, w którym martwy byk przyczepiony do końskiego zaprzęgu zostaje wyciągnięty z areny.


Matadorów było trzech, a każdy miał do odbycia dwie walki, co daje sześć zabitych byków podczas jednego wieczoru. Nie wiem, co później dzieje się z ich mięsem, ale w hiszpańskich barach nie będę już jadła niczego, co ma w nazwie toro.

Jedna z walk zostaje walką wieczoru. Uradowany tłum macha białymi chusteczkami, co oznacza uznanie dla matadora. On na pamiątkę dostaje ucho zabitego byka i zadowolony obchodzi z nim arenę. Ciekawe czy tę kolekcję uszu wiesza sobie potem na ścianie?


W lipcu 2010 roku parlament Katalonii przegłosował ustawę zakazującą organizowania korridy. Od stycznia 2012 roku, na przykład w Barcelonie, tego widowiska nie można już zobaczyć. W Andaluzji jednak tradycja trzyma się dobrze. – Mój tata bardzo to lubi. Traktuje korridę jak sport taki jak piłka nożna – powiedziała mi nawet Marta ze Stowarzyszenia Mujeres Entre Mundos.

Czy zatem Jose Rull, jeden z radnych katalońskiego parlamentu miał rację, kiedy powiedział. – Niektóre tradycje nie mogą trwać, kiedy zmienia się społeczeństwo. Katalonia nie chce zabraniać wszystkiego, ale uważamy, że najbardziej zdegradowane zwyczaje powinny zostać zakazane.

niedziela, 20 maja 2012

Gdzie jest kemping?

Cazalla y Constantina  –  stacja kolejowa pomiędzy miejscowościami Cazalla de la Sierra i Constantina, a tak naprawdę to peron z poczekalnią stojącą po środku niczego. Z tego miejsca pieszy szlak prowadzi przez Sierra Norte de Sevilla, czyli coś w rodzaju Parku Narodowego. Można pochodzić, pojeździć na rowerze lub po prostu odpocząć.

Naszym celem było Cerro del Hierro, w wolnym tłumaczeniu „żelazne góry”. To miejsce wykorzystywano kiedyś jako kopalnię, wydobywano z niej żelazo oraz inne minerały, które są tego pierwiastka pochodnymi. Dziś jest to pomnik przyrody, a jednocześnie dobre miejsce do wspinania dla mieszkających niedaleko miłośników tego sportu.

Cerro del Hierro
Zanim jednak spróbowaliśmy wspinaczki w Cerro del Hierro, należało się tam dostać, a wcześniej znaleźć nocleg (był piątek wieczorem). Na peronie poza czterema szalonymi nastolatkami i zawiadowcą stacji nie było nikogo, a trzeba zapytać, co dalej. Padło na tego ostatniego. Zajrzałam do jego siedziby i zapytałam:
–  Perdón. ¿Dónde está el camping?

Zawiadowca miał czarne, długie wąsy, ciemną karnację i sygnet na najmniejszym palcu swojej dłoni. Na głowie nosił służbową czapkę, która przypominała te spotykane również u polskich konduktorów. Spojrzał na mnie, poprawił sygnet, westchnął i powiedział. – Camping? – w tym momencie zadzwonił telefon. Wyszłam z pomieszczenia. Musiałam poczekać aż skończy, a hiszpańskie rozmowy do krótkich nie należą.

Po tym jak odłożył słuchawkę, wstał i wykonał gest, którym zaprosił nas do swojego pokoiku. Wyjął kartkę i narysował na niej stację.  – Jesteśmy tutaj – powiedział, a potem dorysował tory, dwa słupki, drogę za nami i drogę przed nami. Na koniec naszkicował ścieżkę i wytłumaczył, że mamy zejść nią w dół, a tam znajdziemy trzy drogi. Napisał dokąd prowadzą, strzałką zaznaczył którędy mamy iść. Na stworzonej przez niego mapie brakowało tylko skali.

Podziękowaliśmy, pożegnaliśmy się i zaczęliśmy szukać ścieżki. W tym momencie usłyszałam gwizd, odwracam się, a zawiadowca stacji pokazuje, że to nie tutaj. Zaczynamy schodzić kawałek dalej i znowu gwizd. Tym razem mężczyzna pokazuje, że mamy iść w dół. Robimy tak, a on znowu gwiżdże. Tym razem nie odwróciłam się, bo według mapy, którą dostaliśmy, droga była właściwa. 

środa, 16 maja 2012

Przegląd polskiej prasy

– (…)Eksperci nie dają spójnych prognoz co do reakcji rynków na Grexit. Jedni wróżą pandemonium - grożące wypadnięciem Portugalii czy nawet Hiszpanii z eurolandu, jeśli nie dostaną wystarczającej pomocy. (…) Pytania o Grecję już przekładają się na wzrost ceny długu Hiszpanii i Włoch oraz nerwowość na giełdach – to fragment artykułu z „Gazety Wyborczej”.

– Pytania o Grecję już przekładają się na wzrost ceny długu Hiszpanii i Włoch oraz nerwowość na giełdach. Na rynkach uruchamia się domino strachu – to też „Gazeta Wyborcza”, ale fragment pochodzi z innego artykułu.

 (…) Grecja i Hiszpania. Im potrzebne są głębokie reformy strukturalne i rynku pracy – tak napisała z kolei „Rzeczpospolita”. 

– Wczoraj rentowność 10- letnich obligacji Hiszpanii, po raz pierwszy od ponad pięciu miesięcy wzrosła powyżej 6,2 proc. Koszt ubezpieczenia długu tego kraju (5- letnie stawki CDS) po raz kolejny osiągnęły rekordowe poziomy (535 pb.) – to z „Pulsu Biznesu”.

Narastające zaniepokojenie kazało mi nawet zajrzeć do „Naszego Dziennika”, w którym również znalazłam fragment dotyczący Hiszpanii:
– Rynki na sytuację w Grecji reagują bardzo nerwowo (…) Hiszpańskie 10- letnie obligacje osiągnęły rentowność na poziomie 6,30 proc., a więc bardzo wysoką. To wskazuje, że wystąpi olbrzymia presja na Grecję, aby utworzyła rząd, gdyż za chwilę będzie problem z Hiszpanią.

Tymczasem siedzę w słonecznej Andaluzji i narastającego kryzysu nigdzie nie widzę. O ile Polacy często rozmawiają o polityce to w Sevilli schodzi ona na drugi plan. Czasami tylko w trakcie rozmowy jeden czy drugi Hiszpan stwierdzi. – Nasi politycy są beznadziejni, ale w Grecji jest gorzej    tak powiedział mi na przykład Francisco, z którym współpracuję w Stowarzyszeniu Gantalcalá. Jego organizacja prowadzi między innymi warsztaty EMPLEUROPA, które mają pomóc młodym Hiszpanom w tym, żeby stali się mobilni na rynku pracy.

Warsztaty EMPLEUROPA na Uniwersytecie Pablo de Olavide
– Najgorsze, że u nas tak ciężko ostatnio dostać kredyt  – żalił się Francisco. Pocieszyłam go mówiąc, iż w Polsce też jest bardzo ciężko, bo ludzie mało zarabiają. – No, ale u nas dużo zarabiają, a kredytów nie chcą nam dawać. Mój brat i jego dziewczyna nie dostali ostatnio kredytu mieszkaniowego – powtarzał swoje, Francisco.

Andaluzyjczycy siedzą w knajpach, popijają wino, jeżdżą dobrymi samochodami i kiedy się na nich patrzy ciężko zgodzić się z tym, że u nich kryzys. To raczej Polska wygląda tak jakby od wielu lat pogrążona była w kryzysie. W ubiegłą sobotę ulicami Sevilli przeszła manifestacja. Jej uczestnicy mieli ze sobą drogie aparaty fotograficzne, a na nogach trampki firmy Converse. Mimo tego, że na sztandarach nieśli hasła dotyczące kryzysu to nie palili opon, a raczej świetnie się razem bawili. 

poniedziałek, 14 maja 2012

W oczekiwaniu na fale

– Z którego peronu jedziemy? Może z tego? – zastanawialiśmy się przed podróżą do Cádiz (Kadyksu). – Chyba tutaj? Idziemy –  Zeszliśmy na peron i zaczęliśmy się uważnie przyglądać oczekującym na pociąg. Z tłumu wyselekcjonowaliśmy tych w klapkach, bardzo krótkich spodenkach, skąpych bluzkach i tych, którym z toreb wystawały ręczniki.

 – Jeśli zaczną wsiadać do pociągu to znaczy, że jest nasz – powiedziałam. Dlatego, że Cádiz to dla mieszkańców Sevilli coś w rodzaju kurortu, w którym spędza się czas nad wodą. Jest blisko i można tam pojechać podczas upalnego weekendu, a czasami nawet wieczorem po pracy.

Nie dziwię się, że to wykorzystują. Tam przynajmniej woda i wiatr określany przez niektórych bryzą morską. Tymczasem w Sevilli korki, spaliny i prawie zawsze czerwone światło dla rowerzystów. Miasto Cádiz położone jest na półwyspie oddzielającym odnogę Zatoki Kadyksu od Oceanu Atlantyckiego. Czyli tamtejsze ruchy powietrza to w zasadzie nie bryza morska, a oceaniczna. Dodatkowo mieszkańcy Kadyksu twierdzą, że to jedno z niewielu miast na świecie, które posiada więcej niż 300 słonecznych dni w roku. Może to nawet prawda, bo minęła dopiero pierwsza połowa maja, a na plaży tłumy.


Pod parasolami siedzi, jeśli akurat się nie kąpią ani nie grają w piłkę, od kilku do kilkunastu osób. Rzadko można spotkać kogoś samotnego, im więcej osób tym lepiej. Bowiem dla mieszkańców Andaluzji zdanie „lubię samotność” brzmi jak coś prawie niemożliwego. Żyją w gromadach. Pod parasolami nie może zabraknąć kobiet opalających się topless, piwa oraz lodu. To powód, dla którego większość Hiszpanów przychodzi na plażę z lodówką turystyczną.

W słonej wodzie, chłodzą się przeważnie najmłodsi. Dlatego też podczas skakania na fale spotkaliśmy dwóch przyczajonych obok nas chłopców. Czekali na większe fale, których tego dnia było niewiele. Kiedy jednak pojawiała się przed nimi mocno spieniona, zielona woda można było usłyszeć. – Ahora! Venga, venga! (Teraz! Dawaj, dawaj!). W tym momencie młodszy z chłopców wykonywał, zazwyczaj, swój popisowy skok połączony z nurkowaniem. Co jakiś czas spoglądał w moją stronę i sprawdzał czy podziwiałam. Kiedy stwierdzał, że tak to na jego mocno opalonej twarzy pojawiał się szeroki, biały uśmiech. 


sobota, 12 maja 2012

Życie na ulicy

Wysokie temperatury sprawiają, że mieszkańcy Sevilli zaczynają „żyć pełnią życia” dopiero po zmroku.

Około dwudziestej wychodzą na ulice. Wtedy też w barach czy kawiarniach wolne są tylko miejsca stojące. Najwięcej ludzi jest tam, gdzie chłodniej, czyli nad rzeką Guadalquivir. Pod mostem, o którym krąży plotka, że został zaprojektowany przez Gustawa Eiffel’a, w nocy można usłyszeć zawodzenie hiszpańskich dziewczyn. Wydobywają z siebie dziwne dźwięki, przypominające polskie – Sto lat!


W knajpach, znajdujących się nad rzeką, kelnerzy podają przede wszystkim cerveza con limon (piwo z lemoniadą) i tinto de verano (wino z lemoniadą lub wodą gazowaną). Dlaczego? – Bo piwo na takie temperatury jest najlepsze – wyjaśniają Hiszpanie. Dlatego też, co kilka minut ktoś krzyczy w stronę obsługi – Cerveza!



To jednak początek tego, co dopiero nadejdzie. Podobno w sierpniu i lipcu życie rozpoczyna się w barach około dwudziestej trzeciej, a kończy o szóstej rano. Nie bez przyczyny o mieszkańcach Sevilli mówi się czasami, że „żyją na ulicy”. 

czwartek, 10 maja 2012

Wiosenna temperatura

– Lato w pełni – tak powiedzielibyśmy w Polsce. Jednak mieszkańcy Sevilli na takie stwierdzenie odpowiadają. – Co? To jest dopiero wiosna. Ubrani chodzą też tak jakby była wiosna. Długie spodnie, bluza. Tylko turyści i niektórzy, odważni chodzą z krótkim rękawem. Podczas gdy dziś miejski termometr pokazywał 35 stopni.


To też szansa dla drobnych sprzedawców, którzy wprowadzają na czarny rynek okulary przeciwsłoneczne i kapelusze. Przecież tym, czego turysta najbardziej potrzebuje jest nakrycie głowy po to, żeby nie dostał udaru. Dlatego często słyszę okrzyki skierowane w moją stronę. – Sombrerito de Sevilla! Odpowiadam krótko – No, gracias! – i uciekam.


– W tym roku pogoda mi się nie podoba – żalił się Francisco, Hiszpan, który pracuje w Stowarzyszeniu Gantalcalá (ostatnio nawiązałam z nimi współpracę) i dodał – W zeszłym roku, w marcu byłem kilka razy na plaży, a w tym tylko raz. Było za zimno.

– W Polsce taka pogoda jak dziś oznacza, że już mamy lato – stwierdziłam. – No, to ty jeszcze zobaczysz jak tu będzie w lipcu i w sierpniu – zaczął się śmiać Francisco. – Ale ja mam strasznie białą skórę i kiedy przebywam dużo  na słońcu robię się czerwona –  powiedziałam. – Hiszpanie też są czerwoni – odpowiedział Francisco i śmiał się dalej. – Wy jednak brązowiejecie, a ja zostaję czerwona – dodałam. – To będziesz czerwona do września – krzyknął uradowany i popłakał się ze śmiechu. 

poniedziałek, 7 maja 2012

Kot, łowca jaszczurek

– Aaaaaaaaaa! Weźcie to! Zamknijcie wszystkie drzwi! Aaaaaa! – tego rodzaju okrzyki oderwały mnie od wycinania kwadratów (to w ramach przygotowań do kolejnych zajęć, przy których pomagam Mujeres Entre Mundos). Gdy podniosłam głowę zobaczyłam, że Gloria i Anna uciekają krzycząc, a Marta się śmieje. Po ścianie biegła mała, złota jaszczurka.

– Co to jest? – zapytałam. – Jaszczurka – odpowiedziała Gloria i dodała – To jest taki hiszpański insekt. – Co!? – zareagowałam zaciekawiona, ale też bardzo zdziwiona. – W naszych domach często pojawiają się jaszczurki. Jak są głodne to przychodzą – stwierdziła Gloria takim tonem jakby to było najbardziej normalne zjawisko na świecie. Poinformowałam ją, że w Polsce taką rolę pełnią myszy. Wtedy Gloria spojrzała na mnie jakbym opowiadała jej jakąś bajkę i zaczęła ustalać z koleżankami, co zrobić, żeby jaszczurki więcej nie przychodziły. Pocieszyła mnie tylko słowami.  – One nie gryzą – to ciekawe, czego się tak bałaś – pomyślałam i na znak, że rozumiem pokiwałam głową.


Rozpoczęłam internetowe poszukiwania. Na google.pl wpisywałam: jaszczurka domowa, jak się pozbyć jaszczurki, jaszczurka w Hiszpanii… itd. Zarówno w języku polskim, angielskim jak i hiszpańskim (z tym ostatnim było najtrudniej, bo moje umiejętności w tym zakresie są jeszcze niewielkie). Dowiedziałam się, że sprawa dotyczy przede wszystkim mieszkańców południowej Hiszpanii, czyli tej części, w której się znajduję.

Problem musi być naprawdę powszechny, bo zostało stworzonych wiele forów w języku angielskim oraz hiszpańskim. Forumowicze dzielą się na nich poradami na temat tego, w jaki sposób należy pozbyć się z domu jaszczurek. – How do I get rid of house lizards? – zapytał forumowicz o pseudonimie aparna s. Prawie wszyscy doradzali mu. – Kup kota! Z kolei na jednym z hiszpańskich forów znajduje się wpis autorstwa kogoś o pseudonimie vamoga, który zaczyna się od słów. – Lagartijas en casa! Ayuda! (Jaszczurki w domu! Pomocy!).

Nie brzmi zachęcająco, ale może polskie koty chciałyby wreszcie usłyszeć, że od dziś będą łapać jaszczurki, a nie wciąż tylko myszy i myszy. 

sobota, 5 maja 2012

Jednośladem przez miasto

– Wezmę rower i pojadę! – stwierdziłam, gdy sprawdziłam na mapie, gdzie znajduje się ulica, na którą musiałam się dostać. Nie miałam ochoty jechać autobusem, a tym bardziej tak daleko chodzić. A liczne ścieżki dla jednośladów i Sevici – czyli miejski system rowerowy, umożliwiły mi łatwą i przyjemną podróż.

W Sevilli rower jest powszechnym i lubianym środkiem transportu. Bardzo często można usłyszeć za plecami dzwonek rowerowy lub krzyk – Perdona! Oznaczający, że należy szybko zejść ze ścieżki. Pogoda jest dobra, a do samochodu nie warto wsiadać, bo zaparkować w Sevilli i tak nie ma gdzie. Wystarczy wykupić roczny abonament za 27 euro, poczekać na kartę i już!

Sevici zostało wprowadzone w 2004 roku i okazało się ogromnym sukcesem. Dlaczego? – System oddaje do dyspozycji ogromną liczbę ścieżek rowerowych, jest szybki i naprawdę ekonomiczny – stwierdził, w rozmowie z jedną z hiszpańskich gazet, José David Muñoz de la Torre, który jest odpowiedzialny za rozwój ścieżek rowerowych miasta Sevilli.

Sevici

Są jednak pewne problemy. System nie działa na przedmieściach. A mieszka tam wiele osób, które zapewne chętnie skorzystałyby z tego udogodnienia. Jednak nie tylko Sevilla ma problemy. Nie jest też łatwo uruchomić Warszawski Rower Publiczny. Od miesiąca działa tylko „Bemowo Bike”. Zadbały o to władze dzielnicy. W pozostałej części stolicy za rowerową komunikację odpowiada ZTM (pewnie stąd wszystkie problemy).

źródło: www.bemowobike.pl
Podobno w sierpniu ma zostać uruchomionych 55 stacji rowerowych w Śródmieściu, na Bielanach i Ursynowie. Na Bielanach i Ursynowie ścieżki rowerowe są, ale jak przemieszczać się przez centrum? Przeciskać się między przechodniami czy samochodami? Trudny wybór.

Stojaki mają być przy stacjach metra, ważnych węzłach komunikacyjnych oraz w pobliżu uczelni. - Założenia są takie, by uruchomić kilkadziesiąt wypożyczalni i skomunikować głównie centrum i uczelnie położone nieopodal linii metra jak np. Szkołę Główną Gospodarstwa Wiejskiego, czy Uniwersytet Kardynała Stefana Wyszyńskiego – powiedział Konrad Klimczak, rzecznik ZTM portalowi TVN Warszawa.

Oby tylko było którędy jeździć. W Sevilli stojaki rowerowe są w miejscach, które zostały przemyślane. Czy tak samo będzie u nas? Obawiam się, że nie. Pocieszający jest jednak fakt, że jak twierdzą mieszkańcy stolicy Andaluzji Sevici narodził się dzięki walce i uporczywym dyskusjom z miastem. 

czwartek, 3 maja 2012

Wlepkowa tradycja narodowa

Álora  –  małe, andaluzyjskie miasteczko, czterdzieści kilometrów od Malagi. Z powodów obronnych, zbudowano je na zboczu góry. Dlatego ulice są strome i wąskie. – Zostawmy lepiej samochód przed wjazdem do Álory i przejdziemy się, co? – proponowałam za każdym razem, kiedy coś trzeba było w tym mieście załatwić. 

Prowadzenie samochodu i parkowanie jest, bowiem dla przeciętnego europejskiego turysty czymś tak stresującym, że lepiej nie próbować. W oczach Polaka czy Niemca wyraźnie widać strach, kiedy zjeżdża ze stromej, wąskiej uliczki w Álorze. 5 kilometrów na godzinę i przez cały czas kontroluje ile jeszcze centymetrów brakuje do tego, żeby obetrzeć zderzak. W tym czasie Hiszpan idący do sklepu przeciśnie się jeszcze między samochodem i murem, a przy tym krzyknie. – Don’t worry!     albo po swojemu.    Tu tranquilo no pasa nada! To, że niczym się nie przejmują widać też kiedy patrzy się na ich auta. Większość ma poobijane zderzaki, wgniecione drzwi oraz uszkodzone lusterka.


Być może dlatego, że Álora taka mała to też tradycyjna i „zaściankowa”. W końcu położona z dala od Madrytu czy Barcelony. Mimo wszystko ogarnęło mnie ogromne zdziwienie, gdy na drogowskazie wskazującym centrum miasta odkryłam wlepkę.  – Stop feminazis! – od razu krzyknęłam. – Nie, tutaj takie rzeczy się nie zdarzają! Musieli tu być Polacy! – pomyślałam, że to po prostu niemożliwe. Przecież to kraj, w którym aborcja jest dozwolona, w szkołach prowadzone są zajęcia antydyskryminacyjne i zapobiegające rasizmowi, a posiadanie marihuany jest legalne.

Po chwili przypomniałam sobie jednak jak jeden z uczniów szkoły zawodowej, w której stowarzyszenie Mujeres Entre Mundos prowadziło zajęcia na temat imigrantów, powiedział.  – Ten, kto nie jest Hiszpanem, nie powinien dostawać u nas pracy! I dotarło do mnie, że to jednak możliwe, a wlepki typu – Jakie Derby? W Warszawie jest tylko Legia – nie są naszą narodową tradycją.

 

wtorek, 1 maja 2012

Grill pod Wiszącą Skałą

Majowy, długi weekend na polskich działkach jest zazwyczaj początkiem sezonu grillowego. Przy piwie Polacy pilnują kiełbasy, żeby równo się wysmażyła i dyskutują o polityce. Niektórzy dorzucają karkówkę, pierś z kurczaka, a nawet szaszłyki. W Hiszpanii ten zwyczaj nie jest powszechny. Przynajmniej ja nie zauważyłam choćby jednego grilla w przydomowym ogródku. Może dlatego, że podwórka występują tu zdecydowanie rzadziej niż u nas. 
Mimo tego pojęcie grill nie jest tubylcom obce. W jednym z najbardziej znanych, hiszpańskich supermarketów, w małym miasteczku Álora, próbowaliśmy znaleźć kiełbasę. W końcu polska tradycja nakazuje, żeby w maju rozpocząć grillowanie. Pada? Trudno, jakoś sobie poradzimy.
Oglądamy mięso. Na opakowaniu obrazek z grillem, ale zawartość nie przypomina naszych grillowych produktów. – Prawdziwej kiełbasy to oni tutaj nie znają – stwierdziłam z niesmakiem. W tym momencie podeszła ekspedientka i zapytała. – Barbacoa? – Si! – odpowiedzieliśmy zgodnie z prawdą i poczuliśmy się uratowani. Kobieta zaczęła tłumaczyć, że zapakowane kiełbasy są gorsze i że lepiej wziąć te, które są sprzedawane „na sztuki”. Powiedziała – Delicioso! –  i wykonała przy tym gest w języku polskim oznaczający. –Palce lizać! – To nas przekonało. Wzięliśmy sześć. 
Wydawało się jednak, że te serdelki z surowym mięsem w środku mogą tylko udawać kiełbasę. – Tego nie da się zjeść – powiedziałam. Okazało się jednak, że zjeść się da i to ze smakiem, a później można pomyśleć nawet o dokładce. Zanim jednak udało się spróbować pieczonego „chorizo” trzeba było zorganizować grilla. 
Początek miesiąca zastał nas we wsi, o nazwie El Chorro, która znana jest przede wszystkim miłośnikom wspinaczki. Na szczęście właściciele znajdującego się tam kampingu przewidzieli możliwość grillowania. Chyba dla Polaków, których przybywa wielu, postawione zostały murowane, duże piece z kratką. Nie pomyślano tylko o zadaszeniu na drewno. A w deszczową pogodę trudno rozpalić ogień, ale udało się.
Sezon grillowy rozpoczęty. Nie była to polska, słoneczna majówka. Kiełbasa nie została kupiona w Biedronce, a grill nie stał pod parasolem. Jednak Andaluzja okazała się tak samo przyjaznym dla miłośników grillowania miejscem, jak polskie ogródki działkowe.