Matalascañas –
niewielka, ale malownicza miejscowość położona nad Oceanem Atlantyckim. Jej największą
atrakcją stała się plaża. Otoczona jest Parkiem Narodowym Doñana, w
którym, jak głoszą przewodniki, można spotkać rysia iberyjskiego. Dużą część
parku stanowią mokradła, które są schronieniem dla flamingów oraz innych, ciekawych
gatunków ptaków. Pozostała część jest pustynno- wydmowa z lasem
śródziemnomorskim. Wszystko razem wygląda imponująco.
Jednak to przede wszystkim plaża przyciąga tłumy zarówno hiszpańskich, jak
i zagranicznych turystów. Dla leniwych dostępna jest nawet szeroka oferta
hoteli położonych nad brzegiem oceanu. Wystarczy zejść po schodach i jesteśmy
na plaży.
Jadąc w kierunku Matalascañas
czasami trzeba zwolnić, bo w niektórych miejscach tworzą się korki. W każdym
samochodzie rodzina trzymająca na kolanach dmuchane piłki i krokodyle. W bagażniku wiozą lodówkę turystyczną pełną zimnych napojów, alkoholi oraz lodu, bez
którego drinków nie piją. Pewnie, dlatego też bez lodówki nie
wyruszają w podróż. Nawet podczas wspinaczki w El Chorro udało nam się spotkać
mieszkańców Sewilli, którzy przyszli pod skałę z lodówką przepełnioną sokami,
owocami i kilkoma puszkami piwa.
Jednak nie tylko napojami człowiek żyje. Podczas leżenia na
plaży można też zgłodnieć. Matalscañas jest przygotowane. Przy plaży mnóstwo barów, które przyciągają
specjalną ofertą o nazwie “Menu Dnia”. W cenie 8-9 euro można zjeść pierwsze i drugie
danie, a także deser oraz wypić drinka. Trudno nie ulec pokusie. Tylko, który
bar wybrać? – W jednym tłumy, ale w drugim podobnie. W tym jedzenie wygląda
dobrze, ale w następnym jeszcze lepiej. – mówiłam i próbowałam dokonać wyboru,
ale nie było łatwo.
Nagle na jednej z tablic, na których kredą zostało wypisane
menu dnia zauważyłam napis. – We speak english. Uśmiechnęłam się od ucha do
ucha i pomyślałam. – Niestety, wam nie wierzę. Knajpy tej nie wybrałam, bo
napis, który zobaczyłam to prawdopodobnie tylko chwyt marketingowy, który miał za
zadanie przyciągnąć zagranicznych turystów.